Rozmowa z prof. Krzysztofem Rzepą, powrót
  historykiem z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu  

Dystans historyka


- Co pana - i takich ludzi, którzy dawno stąd wyjechali - trzyma wciąż przy Zbąszyniu?
- Krótko? Korzenie...

- Ale przecież wyjechał pan stąd do Poznania
z rodzicami mając, zdaje się, pięć lat.
Korzenie zapuścił pan nad Wartą.


- To nie takie proste! Tutaj się urodziłem, w domu przy ul. Pozńanskiej 15. I chociaż wyjechaliśmy, fakt, ale przecież została rodzina, w mieście, w Nowej Wsi Zbąskiej. Ja miałem tu, nad Obrą, babcię, a to dla wnuka jest zawsze ważna osoba. Słowem związki rodzinne były tak silne,
że całe życie familijne ogniskowało się wokół Zbąszynia. Te przyjazdy tutaj, pobyty wakacyjne,
to cementowało.

- Widzę, iż bardziej wiązała rodzina niż miejsce; miasto było zatem obojętne...
- Kończąc studia uniwersyteckie pisałem pracę magisterską o ciekawym zjawisku politycznym jakim przed wojną była Narodowa Partia Robotnicza. Wówczas trafiłem na ślad zbąszyński.
Okazało się, iż partia była tutaj bardzo silna, szczególnie wsród kolejarzy dużej węzłowej i granicznej stacji PKP. Przy tej okazji zacząłem szperać po archiwach śledząc dzieje rodziny.
Znalazłem - ciekawostka - wniosek dziadka o pożyczkę na budowę domu przy ul. Poznańskiej. Budynek stoi do dziś. Albo inny, barwny epizod z gałęzią rodzinną Bajerów, dziadków z Nowej Wsi, którzy zostali po koniec lat 30. oskarzeni o... szpiegostwo; zdaje się, iż dziadek nawet siedział.
A źródłem nieprzyjemności był fakt, że dziadkowie jak wiele rodzin w tych stronach mieli ziemie uprawne kawałek za granicą.

- Nie chciał się pan jednak doktoryzować, ani habilitować "ze Zbąszynia"?
- Zająłem się polską emigracją w Niemczech i odszedłem od miasta, ale gdy w latach 90.
rozpoczęły się zjazdy zbąszynian, włączyłem się i odtąd stale przyjeżdzam. A gdy padł pomysł napisania monografii historycznej Zbąszynia zgłosiłem swą gotowość do pracy.

- Czy warto interesować się Zbąszyniem? Co mają w sobie takie miasteczka?
- To bardzo ciekawe historycznie miasto...

- Lecz współcześnie nic wielkiego się tu nie dzieje...
- Kiedyś była siedziba kasztelana, a pamiętajmy, że kasztelanii w Polsce istniało okolo 100.
Tak więc w swoim czasie nasz gród zaliczał się do 100 najważniejszych w kraju.

- Dlaczego takie ciekawe miasteczka schodzą w pewnym momencie z głównego traktu dziejów?
- Są różne przyczyny, chociażby zmiana przebiegu szlaków handlowych czy utrata znaczenia miejsca obronnego. Czasem powstanie w pobliżu nowego, silniejszego ośrodka, decyzje administracyjne króla, możnowładcy czy później rządów. Ale nie do końca zgadzam się, że Zbąszyń zszedł z owych głównych traktów. Proszę zaobserwować jak zmieniło się miasto od 1870 r. gdy zbudowano linię kolejową i stację. Do dziś leży na jednym z ważniejszych szlaków Europy!
W 1920 r. stało się punktem granicznym.

- Zgoda, lecz gdy nadeszła niepodległość, powiat, a więc szanse na dalszy rozwój, utworzono
w małym i bez historii Nowym Tomyślu.
- Prawda, ale nie wiem czy pan wie, ze Nowy Tomyśl był wtedy najbardziej niemieckim miastem
w Polsce. Jedynym, gdzie Niemcy przeważali nad Polakami! Chodzilo zatem o wprowadzenie polskiego rozsadnika. Natomiast w latach międzywojennych Zbąszyniowi bardziej zaszkodziła... Gdynia niż Nowy Tomyśl. Otóz do chwili wybudowania portu transport z Niemiec, z Europy, szedł linią kolejową przez Zbąszyń. Otwarcie portu osłabiło miasto gospodarczo, odtąd polskim oknem na świat stała się Gdynia.

- Nikt dotąd oficjalnie nie poruszał pewnej bardzo trudnej i bolesnej karty lokalnych dziejów. Wiem, że jako historyk miał pan dostęp do akt archiwalnych dotyczących współpracy niektórych zbąszynian z Niemcami w okresie II wojny światowej. Co jest w tych aktach? Czy to jakaś bomba?
- Od razu zastrzegam, że są to, niedostępne dla ludzi z ulicy, akta osób, które podpisały w czasie
II wojny volksliste. Jest ich kilka metrów bieżących, a dotyczą bez mała 500 osób. Trudno mi powiedzieć coś dokładniej, gdyż nie są uporządkowane.

- Czego pan szukał w tych aktach? Sensacji? Haków na kogoś?
- Bzdura! To przypadek, że na nie trafiłem, ale jako badacz dziejów współczesnych nie mogłem ich ominąć. Muszę tu wrócić do początku rozmowy, do nawiązywania związków ze swoim miastem rodzinnym. Otóz poszukiwałem materiałów o sądzie grodzkim w Zbąszyniu. Istniał od XIX wieku,
aż do 1950. W tymże sądzie odbywały się zaraz po wojnie procesy rehabilitacyjne ludzi,
którzy z różnych powodów podpisali volksliste, zwłaszcza ludzi z tzw. trzeciej i czwartej grupy.
Bylo ich kilkuset i zostali w znacznej części uniewinnieni, co nie spodobało się niektórym mieszkańcom miasta. Protestowali, a odnotowała to prasa lokalna.

- Czy zechce pan odnowić jakieś sprawy z tamtych trudnych lat?
- To nie ma sensu. Mnie interesuje jedynie aspekt badawczy, kontekst historyczny, co zamierzam wykorzystać w przygotowywanej właśnie monografii miasta. Uważam, że ujawnianie dziś tamtych akt to otwarcie puszki Pandory. Żyją przecież rodziny, nawet sobie nie wyobrażam co mogłoby się tutaj dziać...

- Dziekuję.

Rozmawiał: Eugeniusz Kurzawa
Fot. Paweł Janczaruk

Cykl - Zbąszyńskie rozmowy
Wywiady ukazywały się w Gazecie Lubuskiej wiosną 2003 r.

E-mail: teren@gazetalubuska.pl powrót