- O, zatem jest pan trochę przyszywanym góralem!
- Lecz wychowany na góralskim folklorze szybko wchłonąłem i do dziś jestem
miłośnikiem muzyki Regionu Kozła. Zdaje mi się, że ona jest dobrym lekiem,
czego przykładem chociażby śpiewający seniorzy.
- Co skierowało pana w 1957 r. nad Obrę? Nakazów
pracy już wtedy nie stosowano.
- Pracowałem jako lekarz w poznańskich Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego,
gdy dowiedziałem się, że w Zbąszyniu jest vacat w lecznictwie kolejowym.
Podjąłem wyzwanie.
- Nie chciałl pan, po jakimś czasie, wrócić do
wielkiego miasta?
- Zanim się zorientowalem było za późno, Zbąszyn mnie po prostu wessał.
To niepowtarzalne miasto ze swoistym urokiem. Ujęła mnie serdeczność ludzi,
ale i dystans, który wytwarzali
i szacunek, jakim się otaczali. Pamiętam swój pierwszy spacer po mieście,
widzę - jest szkoła muzyczna, to był ważny argument, żeby pozostać. Potem
poznałem jej dyrektora, pana Antoniego Janiszewskiego, który otoczył mnie
opieką, wprowadził w życie miasta. Właściwie ukształtował moją osobowość,
jak i wielu innych zbąszynian.
- Miał pan też wielkiego poprzednika, któremu poświęcono
ulicę - doktora Piotrowskiego.
- Feliks Piotrowski zmarł dwa lata przed moim przybyciem, ale mogę śmiało
powiedzieć,
iż ten wielki człowiek wpływał na mnie nawet zza grobu. Nie było domu,
gdzie wszedłem,
żeby go nie wspominano, wszędzie mówiono o "naszym doktorze". To, powiem
szczerze,
było dla mnie bardzo mobilizujące. Chciałem go naśladować, również być
lekarzem rodzinnym
z prawdziwego zdarzenia.
- Czy dziś pacjenci tak samo dobrze wspominają
pana?
- Było moim marzeniem, żeby pamiętano o mnie podobnie jak o doktorze Piotrowskim,
dziś gdy wyraźnie odczuwam sympatię pacjentów, myślę, iż w jakiejś mierze
udało się je spełnić.
- Kogo jeszcze zapamietałl pan ze swych pierwszych
zbąszynskich lat?
- Duszą towarzystwa był, jak wspomniałem dyrektor Janiszewski. Ważną postacią
był kierownik szkoły nr 2 pan Liczbański, utkwiła mi też ciekawa osobowość
aptekarza magistra Kuhnena...
Mnie nie zależało na wielu kontaktach towarzyskich, więc za dużo nazwisk
tutaj nie rzucę.
Raczej skupiałem się na tych, które nawiązałem na początku. Często, gdy
wracałem wieczorem przez miasto, widziałem w szkole muzycznej światło
w mieszkaniu pana Antoniego. Wpadałem wówczas na pogawędkę, rozmawialiśmy
do późnej nocy. To mi wystarczało. Ponadto jeździłem dośść często do Poznania
do opery, teatru. Po trosze kradłem czas pacjentom.
- Traktował pan Zbąszyń trochę jako sypialnię,
odskocznię do lepszego świata.
- Nie, w żadnym wypadku! Bardzo szanuję zbąszynian za kulturę osobistą,
etos pracy, dyscypline, poczucie własnej godności. Pamiętam pana Zandeckiego
- typowy Rzecki - który prowadził biuro stacyjne, albo pana Perkowskiego
odprawiającego pociągi w białych rękawiczkach.
Ten typ pracownika już dziś chyba nie istnieje, ale wtedy kolejarz potrafił
mieć, na wszelki wypadek, dwa zegarki kieszonkowe, bo jeden mógł się spóźnić.
Jeśli więc tak bardzo ceniłem zbąszynian to nie mogłem ich traktować jako
"gorszego świata".
- Jest pan dobrze wspominany przez grupę osób,
dziś w średnim wieku, dla których kilkadziesiąt lat temu był pan przewodnikiem
po kulturze.
- To byli w znacznej mierze koledzy moich dzieci. Zawsze ich było pełno
w naszym domu z różnych okazji. I często, zupełnie spontanicznie, z potańcówki
robiła się dyskusja o literaturze, filozofii, historii. Wszyscy rozmawiali
na równych prawach, wręcz starałem się zacierać różnice pokoleniowe.
- Kogo z ówczesnych młodych pan zapamietał?
- Irek Koźlicki, Rysiek Zandecki, Jasiu Witkiewicz, Jackowiakowie i inni...
- Zastanawiam się, czy przypadkiem z powodu rozlicznych
pańskich zainteresowań pozazawodowych nie tracili pacjenci.
- Nie ma mowy! Jak mówiłem, moim wzorem był doktor Piotrowski. Zatem o
każdej porze dnia czy nocy byłem do dyspozycji pacjentów. Nie liczyły
się imieniny czy fakt, że byłem na przyjęciu.
Proszę popytać, mam tu do dziś swoich stamkundów, z którymi utrzymuję
towarzysko-lekarskie stosunki, gdyż nadal mają do mnie, mimo emerytury,
zaufanie.
- Stamkunda? Pierwsze słyszę takie określenie.
Używa pan zwrotów gwarowych?
- Nie bardzo, może kilku, ale to akurat bardzo pasuje do tego rodzaju
zażyłości pacjenta z lekarzem.
- Ciekawe, ilu pacjentów przeszło przez pańskie
ręce w ciagu 41 lat praktyki?
- Zapewne tysiące, nie sposób policzyć. Tym bardziej, że oprócz pracy
w przychodni kolejowej
w Zbąszyniu, przez 20 lat dojeżdzałem do przychodni w Zbąszynku i 25 lat
do pogotowia kolejowego.
- Był i jest pan osobą znaną, cenioną, uczestniczył
w życiu kulturalnym miasta, dlaczego przez te cztery dekady nie włączał
się pan w życie polityczne, nie kandydował do władz?
- To dziwne co pan mówi, bo dopiero teraz... Nigdy dotąd nad tym się nie
zastanawiałem.
Nie byłem blisko władz, może dlatego, że nie czułem się typem działacza?
Ponadto czułem się zawsze prawicowcem, a władza była lewicowa.
- Nie żaluje pan tych lat spędzonych na prowincji?
- Krążył kiedyś taki dowcip, że powinniśmy otrzymywać dodatek za zdziczenie.
Ale ja tego tak nie odbierałem. Zbąszyń mi wiele dał i wciąż czuję się
tutaj jak w domu.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Eugeniusz Kurzawa
Cykl - Zbąszyńskie rozmowy
Wywiady ukazywały się w Gazecie Lubuskiej wiosną 2003 r.
|